- Pech? Był wysokim, barczystym brunetem, a jego gęste, sta¬rannie uczesane włosy połyskiwały w słońcu. Ciekawe, jak by wyglądały nieco potargane. Tammy lubiła, gdy mężczy¬zna miał niefrasobliwie rozczochraną fryzurę. Zwłaszcza jej mężczyzna. i skupiały na sobie uwagę. Mimo podziwu dla jego piękna, Mały Książę nie czuł do niego sympatii. Sprawiło to - I nie dostałeś fioła na punkcie swojego małego bratanka? - Nie. Jestem tu już od czterech dni. Zastanawiała się przez chwilę. Kiedyś było jej z tego powodu nawet bardzo smutno, gdyż któregoś dnia Mały Książę nie pocałował jej rano, a Tammy nigdy w życiu nie podjęła równie błyskawicznej decyzji. Nim książę zorientował się, co się święci, podała mu Henry'ego, mając absolutną pewność, że Mark instynk-townie weźmie dziecko. Sama cofnęła się szybko. - Nie ma za co. Właśnie wybuchnęli śmiechem, jakby któreś z nich powiedziało dobry dowcip. Ich dzieci próbowały łapać świetliki latające pomiędzy drzewami. Piszczały z radości za każdym razem, gdy udało im się schwycić jednego. - Dobrze się bawią, prawda? - Na to wygląda - odparł i lekko szturchnął jej udo czubkiem buta. - Dlaczego nie lubisz doktora Caroe? - To bufon. Ta jego idiotyczna fryzura. Ma kompleks Napoleona. Stanowi zagrożenie dla swoich pacjentów, ponieważ jest niekompetentny, a jednocześnie zbyt głupi lub zbyt próżny, aby się pogodzić z brakiem umiejętności. Już dawno powinno mu się odebrać licencję. - A poza tym, co jeszcze masz przeciwko niemu? Słysząc lekką zaczepkę w jego glosie, oprzytomniała nieco. Pochyliła głowę i roześmiała się cicho. - Przepraszam. Trochę mnie poniosło. - Nie przepraszaj. Lubię, kiedy cię ponosi, i uważam, że powinno się to zdarzać znacznie częściej. - Lubisz mnie analizować, prawda? - Co z doktorem Timem Caroe? Powoli przestała się uśmiechać. - Zajmował się moją matką, gdy zachorowała na raka żołądka. - Chris opowiadał mi o tym. Musiało być wam bardzo ciężko. - W chwili rozpoznania było już prawdopodobnie za późno na jakiekolwiek leczenie. Nie wierzyłam jednak, że doktor Caroe zrobił wszystko, aby ją ocalić. - Byłaś małą dziewczynką, Sayre. Chciałaś, żeby wszystko natychmiast wróciło do normy, a kiedy Laurel umarła, musiałaś kogoś obarczyć winą za jej śmierć. - Tak, sądzę, że masz rację. - Czułem się bardzo podobnie, kiedy umarł mój ojciec. Patrzyła na niego w milczeniu. - Byłem mniej więcej w tym samym wieku, co ty, gdy straciłaś matkę. - To musiało być dla ciebie okropne. - Sayre na chwilę zapomniała o trzymaniu dystansu. Jej twarz i spojrzenie złagodniały, a w głosie zabrzmiało szczere współczucie. - To było dawno temu, ale pamiętam, jaki ogarnął mnie wtedy gniew. Nie mogłem się uspokoić przez bardzo długi czas, co na pewno nie pomagało mojej matce. - Co zrobiłeś, kiedy się dowiedziałeś o śmierci taty? - spytała Sayre, opierając brodę na dłoni. - Wziąłem swój kij baseballowy i zacząłem nim walić w ścianę garażu - odparł natychmiast, jakby wspomnienie tego zdarzenia pozostawało świeże w jego pamięci. - Tłukłem nim tak długo, aż połamałem w drzazgi. Nie pytaj dlaczego. Pewnie chciałem sprawić komuś taki sam ból, jaki odczuwałem. Zsunął się na ławkę i usiadł obok Sayre, plecami do stolika, przyjmując taką samą pozycję jak w oranżerii przy pianinie. Chociaż ławka była dość długa, usiadł bardzo blisko niej, jak tamtego dnia. - A co ty zrobiłaś, kiedy dowiedziałaś się o śmierci mamy? - Poszłam do jej pokoju - powiedziała. - Pachniało tam tak cudownie, talkiem, którego używała co wieczór po kąpieli. Zawsze będę pamiętać jej zapach, gdy przychodziła do mnie, żeby mnie przytulić i ucałować na dobranoc. Chwytała wtedy moją twarz w swoje ręce, tak kojąco chłodne. - Sayre ujęła swoją twarz w dłonie, jakby w nieświadomej demonstracji. Siedziała w milczeniu przez kilka chwil, zatopiona we wspomnieniach. Wreszcie powoli opuściła ręce. - Kiedy Huff wrócił ze szpitala i oznajmił nam, że mama umarła, poszłam do jej pokoju. Należał także do Huffa, ale był kobiecy, cały w falbankach, zupełnie w mamy stylu. Położyłam się po jej stronie - Cóż... Na razie ma przy sobie nianię, a gdy tylko wró¬ci do Broitenburga, zatrudnię kogoś kompetentnego. - i pomyślałem, że ty również mogłabyś mieć swoje niezwykłe imię... Henry wyglądał na zadowolonego. Huff wycelował w niego palcem. - Nie chcę, żebyś się starał, tylko żebyś to zrobił. Bądź czujny. Miej oczy i uszy otwarte albo znajdę kogoś innego, kto poda mi nazwiska, których potrzebuję. Fred głośno przełknął ślinę. - Tak, proszę pana. Co mam zrobić z pikietą? Huff zapalił kolejnego papierosa. Zanim odpowiedział, zaciągnął się kilka razy. - Najlepiej, żebyś poszedł na dół ze strzelbą. To szybko załatwiłoby sprawę. - Pójdę ją załadować - wtrącił Chris lakonicznie. Huff roześmiał się i potrząsnął głową. - Nie. Nie będziemy dzisiaj robić nic. Może sami się rozejdą. Zmęczą się, zgłodnieją, pogryzą ich komary, a plecy rozbolą od noszenia transparentów. Może nie będziemy musieli ruszyć palcem, żeby się stąd wynieśli, Dajmy im dzień czy dwa i zobaczymy, jak się wszystko ułoży, jak zareagują nasi pracownicy. Niemniej, Fred, miej swoich ludzi na podorędziu, gotowych do skopania paru tyłków. - Wystarczy jedno słowo, panie Hoyle. Są chętni i gotowi. - Dobrze. Ale pamiętaj, że jeśli dojdzie do rozróby, ma to wyglądać tak, jakby oni zaczęli. Rozlali pierwszą krew, a nasi się tylko bronili. Taka będzie nasza wersja. - Zrozumiałem. Fred wyszedł. - Nie spodziewam się dzisiaj niczego niezwykłego - powiedział Huff do reszty zgromadzonych. - Jutro będziemy pracować jakby nigdy nic. Nie dajcie się sprowokować niczym, co ci podżegacze będą wykrzykiwać w waszym kierunku lub co wypiszą na transparentach. Niezależnie od tego, jak bardzo was to ubodzie, zignorujcie skurwysynów, Tymczasem może Beckowi uda się dokonać jakiegoś postępu w sprawie Nielsona i ten odwoła swoje hieny, zanim stanie się coś naprawdę złego. W porządku? - Wszyscy potaknęli - A teraz wracajcie do domu. - Huff? - George zamarudził w biurze Huffa. - O co chodzi, George? - To, co powiedziałeś o dochodzeniu w sprawie wypadku Paulika... - Powiedziałem tylko to, co chcieli usłyszeć, George. Nie martw się o to. - Tak sobie myślałem - zaproponował Robson, patrząc niepewnie to na Chrisa, to na Huffa - że może powinniśmy wyłączyć ten podajnik, dopóki nie przejdzie remontu kapitalnego. Wtedy nikt nie będzie mógł wytykać nam zaniedbania. - Myślałem, że już to ustaliliśmy? - rzekł Huff, zwracając się do Chrisa. - Owszem. - To prawda - przytaknął George - ale z drugiej strony... - Przestań się tyle nad tym zastanawiać - uciął Huff. - Chris jest kierownikiem działu eksploatacji i on podjął decyzję co do tego podajnika. - Na podstawie twojej rekomendacji, George, pamiętasz? George pokiwał głową, wyraźnie niezadowolony. - Tak. W porządku. - Idź do domu i spróbuj ocalić resztę nocy - powiedział Huff. - Tak jest. Do zobaczenia jutro. - George zwrócił się w kierunku wyjścia. - Przekaż nasze pozdrowienia swojej ślicznej żonie. George zatrzymał się w połowie drogi, spojrzał uważnie na Chrisa, po czym wypadł z biura. Huff spojrzał z ukosa na Chrisa. - Igrasz z ogniem, mówiąc takie rzeczy. - Wątpię, by George wyzwał mnie kiedyś na pojedynek - zaśmiał się Chris. - Jeżeli martwi go
Wyszła przed stodołę, żeby się przywitać. głosu. przyjemnie pachnie i jak miło brzmi jego głos. Opisywał się ku nim duża grupa spacerowiczów i powozów. Koniecznie chciała udowodnić mamie, że potrafi być niezależna. czas mieć chłopców na oku. Gdy mnie nie ma, na pani spoczywa – Wiem, ale chcę zobaczyć. – Nie jestem senna, tylko śmiertelnie się nudzę. chwilę. - Za każdym razem nie mogę się doczekać waszyngtońskiej policji. To robota dla nich. Mogą pilnować – Gdzie? – ożywił się natychmiast J.T. – Chcę się wymeldować. – Bez żony i dzieci... Nigdy nie założyłeś rodziny? Śledzenie Marleya zabrało Sinclairowi więcej Gdy doszedł do wniosku, że Augusta, Kit i ta głupia
©2019 w-gracz.warmia.pl - Split Template by One Page Love